Taki tytuł dał autor nowego polskiego przekładu, zresztą bardzo dobrego. To debiut literacki Hemingwaya, książka z 1926 roku. Dobra książka, nie świetna, ale dobra, z mocnym przekazem. Grupa Amerykanów podróżuje po Francji i Hiszpanii i pędzi próżniacze życie. Wydają pieniądze, których nie mają, spędzają czas na oglądaniu corridy, na romansach, w knajpach, w hotelowych pokojach. Piją absynt, brandy Fundador, sherry manzanilla, a nawet Château Margaux. W ogóle dużo piją, do utraty tchu, także dwie butelki wina do obiadu są zaledwie odpoczynkiem od ciągłych libacji. Kłócą się i jednocześnie przyjaźnią. Miłość to dobre hasło, ale puste, seks nie elektryzuje, w ogóle nic nie ekscytuje, no może fiesta, corrida, ale też do czasu. Piękno też szybko nudzi. Brett Ashley, główna bohaterka, jest piękna i chce piękna, ale na chwilę, świadoma zresztą, że jej młodość i uroda przemijają, a ona za moment zostanie tylko ze wspomnieniem pozornej wolności, bo próżność przecież prawdziwą wolnością nie jest. Znakomity portret lost generation, cynizm, nihilizm i mimowolna skłonność do samozagłady. Nie są ani tak piękni, ani tak bogaci, jakby chcieli być. A Hemingway, autor, narrator, reporter, jak zwać tu wszechwiedzącego narratora, jest bodaj największym cynikiem, świadomym fałszu takiego życia.
Wspaniała opowieść, kolejna jego wielka książka Wiesława Myśliwskiego. Nigdzie się nie zaczyna, nigdzie się nie kończy, zawiera w sobie wiele różnych opowieści, nie dokończonych, urwanych, ale razem składają się na opowieść o ludzkim losie, o przemijaniu, o krótkotrwałości wszystkiego. Co z tego jak się rozwinie ta, czy inna historia, skoro zawsze każda z nich będzie miała koniec, los nasz napiętnowany jest końcem. Bohater jest profesorem historii, ale to książka o tym, że nie ma jednej historii, że nie ma ogólnej historii, są tylko fragmenty, są relacje, wspomnienia, które znaczą tyle tylko, ile chcemy im poświęcić uwagi. Oczywiście, są też sprawy bezwzględne, wykraczające poza los jednostki, w „Uchu igielnym” mamy w tle drugą wojnę światową, getto, komunizm i to, co po komunizmie. Są nieszczęścia, kataklizmy, wykraczające poza te pojedyncze głosy, poza opowieści o miłościach, rozczarowaniach, ambicjach, niedomaganiach, chorobach, jakiejś śmierci, jakiejś niedogodności, jakiejś chwili radości, sukcesu. „Ucho igielne” opowiada jednak przede wszystkim o tych wszystkich drobnych rzeczach, na które składa się nasze życie, do ram historii jakoś każdy się musi dostosować, a to jak to zrobi, to już jego sztuka wyboru, albo umiejętność, dojrzałość, albo fart zwyczajny. Bohater raz jest dojrzały, raz nie jest, raz jest stary, raz młody, bo przeplatają się narracje z różnych okresów jego życia, ale i wiek nie ma znaczenia, bo człowiek może być i stary i młody zarazem, niezależnie od wieku. Czym zaś jest tytułowe „Ucho igielne”? Ludzką niemożliwością. W Biblii czytamy, że „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”. Jest też wieczną poczekalnią, miejscem, które filtruje marzenia i pragnienia, pozbawia wiary, że warto dalej próbować. Nie warto. Bohater powieści Myśliwskiego raczej ucieka niż poszukuje, raczej porzuca, niż zdobywa, raczej tęskni, niż pragnie. Nie on jest tu bowiem ważny, lecz pamięć pojedynczych osób, składająca się na pozbawioną linearności opowieść o wspólnym losie. Czy bogaty, czy biedny, czy ślepy, czy garbaty, czy wielbłąd, los każdego jest na koniec jednakowy. Dlatego powieść się urywa, znasz, czytelniku, zakończenie.
Nie spieszyłem się do kina na ostatnią część „Gwiezdnych Wojen”, bo recenzje pojawiały się złe, a jakoś miałem przeczucie, że zasadnie. Niestety. Kiedyś to było monumentalne widowisko, ale ta część i dwie poprzedzające, to jest bajeczka fantasy. Nowa trylogia nie wykreowała nowych bohaterów. Najlepszą rolą był Han Solo, którego pogrzebano jednak już w pierwszym filmie. Rozdarty, mazgajowaty Kylo Ren, to postać jak z „Harry’ego Pottera”, jeden z niegrzecznych uczniów. W niczym nie dorównywał ani pierwszym Sithom, ani Palpatine, anie Waderowi-Anakinowi. Nawet tragizm jego wyborów nie został ciekawie pokazany. Niedojrzały jako człowiek, to jak ma być bohaterem? Po drugiej stronie panienka Rey, pozbawiona seksapilu, jak postać z filmów walki. Waleczna, ale nic nie wnosi. Ona jako spadkobierczyni tysiąca pokoleń Jedi? I co ona po sobie pozostawi poza wygranymi pojedynkami? Ucieka w samotność, zakopuje świetlne miecze i nadaje sobie nazwisko Skywalker. Jakim tytułem? Bo latała myśliwcem Luke’a i używała jego miecza, przez chwilę ją szkolił… Mroczna postać imperatora Palpatine jest tak martwa jak Lord Voldemorth, niestety, znów ciśnie się to porównanie z „Harry Potterem”. Na dokładkę nieskończenie długie życie niczego go nie uczy, powtarza stare błędy. Najbardziej w całej trylogii irytuje błazeńska rola Czarneckiego, czyli Finna, facet jest bezdennie głupi, więc po śmierci Lei zostaje generałem Rebelii do spółki z niewiele od niego mądrzejszym Poe Dameronem. Jacy generałowie, taka i ich rebelia, jedna bitwa z cyklu „to my ocalimy świat”. W tle pojawiają się jeszcze wyciągnięte z lamusa postaci, jak Lando Carlissian i żałośnie cofnięty w rozwoju C-3PO. Jedyna mocna postać to Chewbacca, dobrze, że z niego nie zrobili podobnego pajaca jak z C-3PO. Słaba fabuła, nieciekawe postaci, nawet napięcia brakowało, bo wszystko przewidywalne. Co po tym filmie, a właściwie po całej nowej trylogii „Star Wars” pozostanie? Trochę ładnych scenografii, kilka atrakcyjnych pojedynków, strzelanin, pościgów i ucieczek. Czyli tak naprawdę nic, bo wszystko to jest i w innych filmach, zresztą nie gorzej pokazywane. Wielkie rozczarowanie.
Bardzo słaba powieść Arturo Perez-Reverte, aż trudno uwierzyć, że autor „Królowej Południa” stworzył tak papierowe, nieciekawe postaci. Tytułowy Falcó ma być hiszpańskim Jamesem Bondem, cynicznym przystojniakiem otoczonym kobietami i gadżetami. Radziecki szpieg, Ewa, jest kompletnie pozbawioną seksapilu matroną, jak i inne wybranki bohatera. A w tle polityka, wojna domowa w Hiszpanii, ale ponieważ autor ma równie niechętny stosunek do obu walczących stron, to ta polityka jest tak samo nieciekawa jak bohaterowie powieści. Niby ścierają się jakieś idee, ale bardziej to wygląda w powieści na chuligańskie wybryki, niż preludium II wojny światowej. Co do tempa akcji, to Bogusław Wołoszański lepiej by to opowiedział. Lipa.
Koncepcyjny, niezwykle spójny i konsekwentny tomik, gdzie każda strofa wiersza zaczyna się od „Tłem niech będzie…”. Niektóre skojarzenia zaskakujące: „tłem niech będzie samotność. / nieustanny szum / maszyny pracującej w oddali”, albo: „tłem niech będzie dym z papierosa. / nierówna wstążka unosząca się w górę. / kiedy związki powstają w niebie / cały świat słyszy bicie ich serc”. Niektóre urocze: „tłem niech będzie pocałunek we śnie. / na uszach czereśnie”. Niektóre podniosłe: „tłem niech będzie rozmowa europejczyków. / każdy nosi w sobie obraz własnej śmierci / dziwne zdanie w maju”. Rzadko, ale bywają smutne: „tłem niech będzie głuchy odgłos ciała uderzającego o ziemię. / dąb, bohater mojego krajobrazu / ćwiartowany przed śmiercią / gałąź po gałęzi”. Pomimo delikatnych, rozmytych zdjęć, wyłaniające się z tła obrazy słów są konkretne, równie często odwołują się do emocji, co do cywilizacji. Czasami czas zawraca wstecz, często jednak dotyczy tu i teraz. Ale nie ma w tym publicystyki, są wyłaniające się z tła coraz bardziej wyraźne kontury. Ludzki wzrok rejestruje w tle, w cieniu, we mgle obrazy rozmyte, im dalej od obiektu, tym gorzej je widzimy. Agnieszka Herman jak gdyby szła ze swoim obiektywem nie od tego tła, lecz w jego kierunku. I wydobywa dziwności, które w tle ukryć się chciały.
Trzeci opasły tom alkoholowej historii Polski, tym razem obejmujący okres zaledwie 25 lat. Co to jednak były za lata! Pierwsza wojna światowa, odzyskanie niepodległości, szalone lata dwudzieste, Skamander, awangarda, futuryzm, Witkacy, narkotyki, eter, dansingi, teatrzyki, życie kawiarniane, czas radości, rozczarowań, obaw, ale najgorsze – jak anonsuje Besala dalszy ciąg swojej opowieści – dopiero ma nadejść.
W kinach „Anna” Luca Bessona, dla mnie najlepszy jego film od czasu „Leona zawodowca”. Tytułowa bohaterka jest elitarną, choć młodą stażem, agentką KGB. Wyrwała się z nędzy, beznadziei, narkotyków. Ale ona chce czegoś innego niż krzyż zasługi Związku Radzieckiego, ona chce wolności. Świetnie poprowadzona narracja, retrospektywy, zatrzymane i powracające ujęcia. Piękne kobiety, akcja, mordobicie i strzelaniny, dużo krwi, dużo seksu i przemocy, a w tle rywalizacji między KGB i CIA niedorzeczny świat mody, jako metafora targowiska próżności. Bohaterka ma gdzieś nie tylko ordery, ale też blichtr i światła fleszów. Niby wszystko idzie jak po sznurku, ale Besson przygotował dla widza niespodziewane zwroty akcji i mocne zakończenie. Dziwią mnie słabe recenzje tego filmu, bo widz otrzymał pierwszej klasy kino akcji, dobrze zagrane, dobrze opowiedziane. A że przy okazji jest masa kiczu, scen nieprawdopodobnych rodem z komiksów Marvela, to akurat zupełnie nie przeszkadza i wpisuje się w styl narracji reżysera. Warto iść do kina.
Nakładem wydawnictwa Jirafa Roja ukazała się właśnie najnowsza książka Grzegorza Bartosa „Zadymiarze. Republika i UK Subs w RZO Radoskór”. Koncert z lutego 1983 roku jest dla autora okazją do podróży w przeszłość, odwiedzenia starych załogantów, dawnych radomskich punków, którzy opowiadają o sobie, o swoim pokoleniu, o muzyce, marzeniach i twardej rzeczywistości.
500 stron trącącej już myszką prozy, powieść powstała w 1893 roku. Dygasiński przedstawił ciekawy opis funkcjonowania przemysłu spirytusowego w Polsce pod koniec XIX wieku. Czas modernizacji gorzelnictwa. Nie tylko wprowadzenie destylacji ciągłej w oparciu o aparat Pistoriusa, ale też szerokie zastosowanie odkryć chemii i biologii, zmiany w sposobach fermentacji, świadome wykorzystanie drożdży, doświadczenia z wykorzystaniem surowców do destylacji pod kątem zawartości cukrów czy skrobi. Gorzelnie działają przy folwarkach i mnożą się, pączkują, ale to już nie tylko wiejska manufaktura, produkująca spirytus na okowitę i wywar jako paszę dla zwierząt. Już pojawiają się chłodnie, nawet laboratoria w gorzelni. Okowita jest coraz lepsza i przynosi coraz większe zyski. Powstaje ziemiańskie konsorcjum, Towarzystwo Spirytusowe, które nadzoruje obrót okowitą, w szczególności do wyszynków. Bo karczma wciąż jest tym miejscem, gdzie jest największa sprzedaż, butelki z okowitą to wciąż rzadkość, raczej sprzedaje się ją w beczkach doi szynków. W Warszawie bary oferują szeroki wybór trunków, w modzie jest piwo kuflowe, na prowincji chłopi piją jednak niemal wyłącznie okowitę. Właściciele folwarków dostarczają alkohol do szynków. Polscy karczmarze konkurują z żydowskimi i jest tu tradycyjnie dużo niechęci. Poza tym w kościołach rozwija się ruch wstrzemięźliwości, księża nawołują do abstynencji, ale bez większego sukcesu. Naród okowitę kupuje, folwarki się rozwijają. „Suma zadowolenia, jaką ludzkość czerpie z używania alkoholu, stanowi wyłącznie o jego rozpowszechnieniu”, konkluduje postępowy ziemianin, August Strumski, którego ojciec i dziadek również prowadzili gorzelnię. „Krajowy gorzelnik ma przed sobą jeszcze rozległe pole działania, apostołowie wstrzemięźliwości niepotrzebnie robią tak wiele hałasu. Faktem jest, że narody pijące są krzepkie, energiczne i wytrzymałe w ekonomicznej walce o byt. Ciężki jest zarobek na chleb, a jednak człowiek do tego wielkiego brzemienia pracy dorzuca jeszcze ciężarek nowy, aby mieć przyjemność wychylenia czarki alkoholu” – pisze Adolf Dygasiński. W tle tej bardzo interesującej opowieści o gorzelnictwie, są też perypetie miłosne bohaterów, spory pokoleniowe, zawiści i intrygi, jest oczywiście pijaństwo, złodziejstwo, bandytyzm, ale wszystko to na drugim planie i o wiele mniej zajmujące, niż historia gorzałczanego biznesu.
Czytelnicy „Króla” raczej nie oczekiwali kontynuacji i nowa powieść Szczepana Twardocha jest pewnym zaskoczeniem, choć jednocześnie trzeba autorowi przyznać, że uniknął wtórności, przynajmniej w wymiarze literackim, bo kwestia światopoglądowa czy polityczna, to osobny temat. W nowej powieści czytelnik poznaje wojenne losy Jakuba Szapiro i bliskich mu osób – żony, dwóch kochanek i dwóch synów. „Król” był książką łobuzerską o silnie socjalistycznym zabarwieniu, tu mamy natomiast wstrząsającą relację Żydów, którzy próbują przeżyć najgorszy koszmar – wywłaszczenie, getto, likwidację getta, powstanie Warszawskie. To wstrząsająca książka o zagładzie, w której Jakub Szapiro z charyzmatycznego herszta bandy przeistacza się w zaszczutą, bezwolną ofiarę. Jakże inna jest atmosfera obydwu powieści, jakże inna kondycja psychiczna tych samych przecież ludzi. Przed wojną i w czasie wojny, dwa całkowicie oddzielone od siebie światy, choć na scenie zdarzeń ci sami aktorzy. Niesamowicie Twardoch potrafi opowiadać o ludzkich losach, o przeznaczeniu, o winie i karze. Mamy tu plejadę postaci drugoplanowych, których dzieje nie są tylko uzupełnieniem głównego toku narracji, one tworzą historię.
Powiedział, co wiedział, tak najkrócej można ocenić książkę Marka Forsytha. Reklamowana jako „Pierwsza oficjalna biografia alkoholu”, rekomendowana przez Roberta Makłowicza, w istocie jest zbiorem anegdot, domysłów i wymysłów. Faktograficznie na poziomie liceum, erudycyjnie na poziomie średnio zdolnego studenta stającego przed licencjatem. Forsyth powtarza prawdy obiegowe, a gdzie nie ma faktów, albo źródeł, tam wymyśla. Potężna bibliografia sugeruje wprawdzie pracę naukową, ale podejrzewam, że została przygotowana przez kogoś innego niż autor.
Ostatnia powieść jaką Tyrmand opublikował przed opuszczeniem Polski. Wyszła w 1961 roku, autor „Złego” opuścił na stałe kraj w 1965. Wojna widziana zza kulis, daleko od frontu, daleko od biedy, a przecież strach i niepewność to stałe elementy życia bohaterów, w tym tytułowego Filipa. Akcja rozgrywa się głównie we Frankfurcie, mieście, w którym jest zbyt wiele majątku Rothschildów by Alianci mieli je bombardować. Przynajmniej tak sobie mówią mieszkańcy, także cyniczni Niemcy, którym nie spieszno walczyć w imię ej mrzonki o Tysiącletniej Rzeszy. Filip jest Polakiem, byłym studentem archeologii, przedostał się do Niemiec z fałszywymi dokumentami z terenów Litwy i podjął pracę jako kelner w dość dobrze prosperującym Park Hotelu. Udaje urodzonego w Warszawie Francuza. Pracuje w międzynarodowym towarzystwie kelnerów, których walka z faszyzmem sprowadza się do tego, że plują kierownikowi hotelu do kawy. Wojnę oglądamy z boku, z przymrużeniem oka, bo łatwiej obracać lęki w żart niż stawiać im czoło. „Człowiek sam już nie wie, po której stronie jest i czego chce”, mówi bohater tej książki i tak jest istotnie. Niby każdy Niemiec to wróg, ale los zrządza, że Filip zakochuje się w młodziutkiej i pięknej Niemce. Nie waha się też korzystać z pomocy Niemców, kiedy tylko nadarza się okazja.
„Alkoholowe dzieje Polski” Jerzego Besali, to książka bardziej o obyczajach Polaków, niż o alkoholu. Pełna relacji pamiętnikarskich i kronikarskich, ale też anegdot. Drugi tom, przedstawiający Polskę pod zaborami, w znacznie większym stopniu niż pierwszy opiera się na materiale źródłowym, niż na spekulacjach autora. podobnie jednak jak pierwszy, tak i ten, pisany jest w luźnym stylu publicystycznym, w myśl zasady – najważniejsze, żeby nie zanudzić czytelnika.
Piotr „Pietia” Wierzbicki znany jest jako animator kultury alternatywnej, kiedyś wydawca fanzina „QQRYQ”, właściciel wytwórni płytowej o tej samej nazwie, dziennikarz radiowy, di-dżej, ale też przewodnik warszawski, organizator niezliczonej liczby wycieczek pieszych i rowerowych po Warszawie. Część z nich poświęconych było miejscom związanym ze stołecznym piwowarstwem i taka – jak sądzę – była geneza tej książki.
Prawdopodobnie nikt w Polsce nie wie tyle o absyncie, co Bogumił Rychlak. Sam jest autorem wielu receptur absyntów, z których dwie były produkowane we Francji w La Distillerie De Vichy – Boggy Absinthe i Żubrsinthe, ale przede wszystkim niestrudzonym badaczem historii alkoholi. Odnajduje stare, zapomniane receptury i przywraca je do życia, mieszając zioła, macerując je w alkoholu według dawnych miar i smaków. Niejeden z zapomnianych absyntów z XIX wieku został odtworzony w małym laboratorium Rychlaka. A na dokładkę jest artystą, plastykiem, wrażliwym na kolory, a przecież historia absyntu nierozerwalnie związana jest ze światem artystycznym.
W kinach film „Han Solo. Gwiezdne Wojny. Historie”. Ulubiony bohater i jego młode lata. W roli Hana Solo nieopierzony Alden Ehrenreich. Szczerze mówiąc młodzian miał przed sobą zadanie niewykonalne, w żaden sposób nie mógł dorównać doświadczonemu Harrisonowi Fordowi. Można było znaleźć nieco przystojniejszego i bardziej podobnego do Forda aktora, zwłaszcza, że akcja tej historii nie aż tak bardzo jest odległa w czasie od „Nowej Nadziei”. Solo, czyli Harrison Ford, w filmie z 1977 roku to dojrzały, pełen uroku mężczyzna, a tu mamy spragnionego przygód i miłości młokosa. Obsada głównej roli to jednak jedyny mankament tego filmu. Dobry scenariusz, świetne kino akcji, a przede wszystkim liczne nawiązania do głównej sagi „Star Wars” sprawiają, że ten film ogląda się z wielką przyjemnością.
Paweł Dunin Wąsowicz musiał napisać biografię, bo trudno mówić o autobiografii. Na to drugie jest zbyt nieśmiały, na to pierwsze, jak najbardziej, jest dość ciekawy. Ciekawy siebie, swoich korzeni, swojego miasta i miejsca. Jest też zbyt uważnym, nałogowym, czytelnikiem, by wypuścić o sobie rzecz interesującą wyłącznie dla samego autora. „Dzika biblioteka” Pawła to pozornie autobiografia. Raczej podążałbym śladem tytułu tej książki – to chaotyczna opowieść o lekturach, o dorastaniu do dużej powagi literackiej. Bo jak inaczej to nazwać? Frontman Dunio jest poważnym czytelnikiem. W dawnych czasach miałby szanowaną posadę lektora. W czasach współczesnych, kiedy lektor nie jest już w cenie, jest outsiderem. Dystans Dunia jest bezcenny. Ale jego osobisty stosunek do literatury w tej książce przysłonił nieśmiały dystans. Jest w tej autobiografii coś z piosenek, które pisze Paweł – delikatny ekshibicjonizm, dżentelmeński takt, szacunek do ludzi, ale przede wszystkim – szacunek do samego siebie. Jeżeli ktoś, kto odwiedzi księgarnię, pomyśli, a co mnie ten facet obchodzi, będzie tylko częściowo wiedział, co odrzuca. To książka o świetnym redaktorze, ale przede wszystkim książka o umiejętności czytania ze zrozumieniem. Wiem, słaba rekomendacja, kogo to obchodzi? Mogę jedynie poradzić – uczcie się od Dunia, on się na pewno skrzywi z niesmakiem, ale warto go potraktować jako przewodnika po dzikiej bibliotece. A dzika biblioteka, to nasza współczesna Aleksandria, nie ulegajmy złudzeniom uporządkowaniu Google. Czy można gustom autora zaufać bardziej niż Google? Nie. Ale nie jest to ranking rekomendacji, a uczciwa opowieść o własnych wyborach, doświadczeniach i gustach. Opowieść faceta, który zęby zjadł na czytaniu rękopisów i książek w okładkach. Wielki szacunek dla Wiesława Uchańskiego, prezesa wydawnictwa Iskry, że taka książka wyszła.
Po tragifarsie, jaką było „Przebudzenie Mocy”, spodziewałem się najgorszego, więc nie mogłem się rozczarować. Film jest lepszy niż poprzednia część, nie tak straszliwie wtórny i nie ma tak wielu okropnych scen z zupełnie innego gatunku kina, czyli jakichś głupich komediowych zachowań Finna, najbardziej groteskowej z postaci wprowadzonych w sadze nr VII. Film można podzielić na trzy części fabularne. Flota Najwyższego Porządku próbuje zniszczyć resztki oddziałów Rebeliantów. Mamy walki gwiezdne, popisy pilotów myśliwców i kino science-fiction w najlepszym wydaniu. Drugi wiodący wątek, to nauka młodej Rey w samotni Luke’a Skywalkera. Nudy, a Mark Hamill wygląda, niestety, jak spasiony pijak, nie jak rycerz Jedi. Na dokładkę okazuje się, że jest człowiekiem, co się kulom nie kłaniał. Na szczęście dla Rebelii, Rey jest tak zdolna, że wystarczą jej dwie lekcje pod okiem zmęczonego życiem skacowanego starca i już zostaje mistrzem Jedi. Jest też trzeci wątek tego filmu – rozterki wewnętrzne Bena Solo vel Kylo Rena i jego duchowe relacje z Rey. Poza tym są sceny magiczne jak z „Harry’ego Pottera”, przykro na to patrzeć. W pierwszym filmie J.J. Abrams uśmiercił najciekawszą postać w nowej sadze, czyli Hana Solo. Miałem nadzieję, że jednak pojawi się w kolejnej odsłonie „Gwiezdnych Wojen” w jakichś reminiscencjach, ale gdzie tam – nie ma czasu na reminiscencje, gdy mamy jedną kosmiczna batalię za drugą a do tego pojedynki na świetlny oręż. W tej części uśmierceni zostają kolejni ważni bohaterowie, Luke Skywalker i kreatura zwana Snoke. Nie żal mi ich, ale wolałbym wśród ofiar widzieć durnego Finna. Nie doczekanie moje, znów clown zostaje bohaterem, takich to „Gwiezdnych Wojen” doczekałem. Już po nakręceniu „Ostatniego Jedi” zmarła Carrie Fisher i podobno jej spadkobiercy nie zgodzili się by w kolejnym epizodzie „Star Wars” pojawił się jej komputerowy awatar, więc twórcy filmu zostali pozbawieni kolejnej kluczowej postaci. Z dawnego cyklu pozostali tylko Chewbacca i androidy. Słabo. Z przykrością wyznam, że Epizodu IX nie oczekuję z niecierpliwością. W kinie się wynudziłem.
Jedna z klasycznych książek o upadku człowieka nadużywającego alkoholu. Jej bohater, Erwin Sommer, był dobrze prosperującym kupcem. Pewnego dnia jednak interesy zaczęły iść coraz gorzej, jednocześnie psuć się zaczęły relacje z żoną i, jak to często bywa, nieszczęśnik zaczął zaglądać do kieliszka.
Ukazała się już druga powieść Davida Lagercrantza, w której autor eksploatuje bohaterów wymyślonych przez zmarłego Stiega Larssona. Patrząc na towarzyszącą jej ogromna promocję, nie wątpię, że będzie bestsellerem jak i poprzednie tomy sagi „Millennium”. Ale obawiam się, że to będzie koniec cyklu o Lisbeth Salander i Mikaelu Blomkviście. Czytelnicy machną ręką, kolejnych powieści już nie kupią, a na pewno będą ich kupować mniej i mniej, bo Lagercrantz zwyczajnie nie czuje bluesa.
Najczęściej komentowane