Przepraszam, czy ta krew jest prawdziwa?
"Neurokultura" zamieściła recenzję Antoniny Chojnackiej z "Bomby w windzie" pt. "Przepraszam, czy ta krew jest prawdziwa?".
Ten moment musiał nadejść. Czytelnik zaznajomiony z prozą Łukasza Gołębiewskiego podskórnie odczuwał nadejście książki nowej, odmiennej od poprzednich. Oczywiście powieści o punku, seksie i alkoholu można pisać bez końca, a przynajmniej autor, posiadając niewątpliwie dobrze ukierunkowane, lekkie pióro i gruntowną znajomość tematu, mógłby to robić jeszcze wiele razy.
Jednak „Bomba w windzie” nie może być stawiana na równi z takimi książkami jak „Xenna – moja miłość”, „Melanże z żyletką”, „Disorder i ja” czy „Złam prawo”. W ostatniej z tych powieści widoczne było poszukiwanie nowej formy, lecz dopiero „Bomba w windzie” pokazała, że Gołębiewski jest autorem bardziej uniwersalnym, niż wcześniej się to wydawało. A oto ów moment. Rozrachunek.
To trochę tak, jak w „Broken flowers” Jarmuscha – retrospekcyjny spacer, wycieczka w przeszłość. Tyle, że tu bodźcem do owej wycieczki nie jest świadoma decyzja bohatera, a nieszczęśliwy wypadek. Bohater powieści, Richard Burton, zostaje uwięziony w szybie londyńskiej windy. Bez kontaktu ze światem, bez wody i jedzenia Burton rozlicza się ze swoim życiem. A w zasadzie z tymi jego momentami, w których otarł się o śmierć. Wszystko w zgrabnej formie intymnego monologu przeplatanego opowieściami i anegdotami. Jako bonus – przewrotne zakończenie. Inaczej niż wcześniej, zgrabniej. Lepiej.
Gołębiewski złapał zdrowy dystans – zarówno do siebie, jak i do czytelnika. Wcześniejsze książki mogły nużyć opisami seksualnych podbojów i alkoholowych ekscesów. „Złam prawo” zapowiedziało nowy kierunek, nieco inny sposób pisania. Jednak dopiero „Bomba w windzie” pokazała, że autor potrafi zaskakiwać. Język nie zmienił się diametralnie, lecz przesunął się na drugi plan, ustępując nie tyle fabule, co całej konstrukcji powieści. Konstrukcji, która może wzbudzać w skrajnych przypadkach agresję, bo Gołębiewski nie boi się puścić do czytelnika oka w najmniej spodziewanym momencie. Odkrywa i zakrywa; podkłada małe ładunki, by wreszcie uderzyć z ciężkiej artylerii i ostatecznie zatrzeć granicę między prawdą a mistyfikacją. Co więcej, autor miał najwyraźniej całkiem dobrą zabawę z takiej zabawy formą – a to procentuje równie udanym odbiorem.
„Bomba…” mimo swojej przewrotności jest książką refleksyjną, traktującą lęku i samotności. Klaustrofobiczna i duszna, jak szyb windy, w którym uwięziony został Burton. Ale ta samotność, ten strach, który staje się bodźcem do snucia opowieści, zostaje oswojony, a nawet staje się symbolem życia: skoro się boję – żyję. Dopóki odczuwam samotność – jestem. To nie czas na modlitwę, ale na przywołanie takich momentów, które boleśnie potwierdzają to, że jesteśmy żywi; momentów dramatycznych, krwawych, często wypartych z pamięci. Ale czy aby na pewno ta krew jest prawdziwa?
Najczęściej komentowane