Miłość to ingerencja
Najnowsza powieść Jeanette Winterson w pierwszej chwili wprowadza czytelnika w zdumienie. Uważana (wbrew sobie) za guru organizacji lesbijskich angielska pisarka posłużyła się bowiem konwencją science-fiction. Początek książki naszpikowany jest futurologicznymi obrazkami poatomowego świata rządzonego przez organizację WIĘCEJ, w której ludzie usprawniani są przez inżynierię genetyczną, a ich partnerami są robo sapiens – inteligentne maszyny o ludzkich kształtach, jednak bez serca i bez duszy. Robo sapiens uczą się jednak i ewoluują w kierunku przez konstruktorów nieprzewidzianym – zaczynają czuć.
Fabuła odgrywa jednak w tej powieści rolę drugorzędną, a miłośnicy prozy Winterson szybko wychodzą z początkowego zdumienia. Po podróży w przyszłość, mamy powrót do przeszłości (XVIII wiek i Wyspa Wielkanocna), potem znów skok w przyszłość. Ale szybko okazuje się, że to przyszłość całkiem nieodległa, a tak naprawdę czas i miejsce nie mają znaczenia, Winterson pisze bowiem przede wszystkim o ciągłym odradzaniu się życia, a także o naszym pędzie do jego unicestwiania (dobrą parabolą mogą tu być prekolumbijskie wierzenia, w których bogowie odradzają się dzięki krwi składanych im ofiar). „Niewykluczone, że wszechświat jest pamięcią o naszych błędach” – pisze Winterson. I dalej: „Ludzkość, zaryzykuję stwierdzenie, gdziekolwiek jej szukać, czy to cywilizowana, czy to barbarzyńska, nie umie trzymać się jednego celu przez dłuższy czas, pominąwszy cel unicestwienia samej siebie”.
Autorka „Nie tylko pomarańcze…” napisała traktat o upadku zachodniej cywilizacji i potrzebie powrotu do korzeni. Traktat pacyfistyczny, proekologiczny i jednocześnie feministyczny. Powiem szczerze – choć przemyślenia Winterson na ogół są mi bliskie, to w powieści irytują nachalnym dydaktyzmem, czy wręcz ideologicznym żargonem wyjętym z pisemek alterglobalistycznych i faunowyzwoleńczych. To nie jest język dobry dla powieści. Na szczęście tych fragmentów, w których Winterson poucza i udziela reprymend, jest stosunkowo niewiele, zwłaszcza w dwóch pierwszych częściach (książka podzielona jest na cztery części, każda to jakby osobne opowiadanie). Jest za to ogromny ładunek emocji i to po emocjach szybko rozpoznajemy brytyjską pisarkę. Styl Winterson jest łatwo rozpoznawalny, jest w nim miękkość i subtelność, połączona z bólem, żalem, poczuciem straty. Jest też dużo namiętności, także w „Kamiennych bogach”, gdzie jest to często namiętność postindustrialna. Mało kto potrafi, tak jak Jeanette Winterson, pisać o zmysłowości dotyku, a bliskości, w której mało jest pożądania, a znacznie więcej ciekawości i czułości. Oczywiście, jak w większości książek tej autorki, nie zabrakło wątków autobiograficznych (utrata matki, rodzina zastępcza, wczesna samodzielność) i homoseksualnych. Warto jednak zauważyć, że Winterson nie epatuje homoseksualizmem, raczej przeciwnie – wtapia go w normalność, czyni z niego jeden z elementów życia, ani lepszy, ani gorszy, ani nawet inny. Jej bohaterki nie kochają „inaczej”, kochają po prostu. I boją się swoich uczuć, bo „miłość to ingerencja”.
Moja rozmowa z Jeanette Winterson (za "Rzeczpospolita" 17.02.2005)
Jak pani przyjęła wiadomość o nagrodzie Nobla dla Elfriede Jelinek?
Zawsze się cieszę, gdy pisarze dostają nagrody.
W Polsce środowiska feministek przyjęły ją z entuzjazmem. Pani uważana jest za "sztandarową pisarkę feministyczną".
Nie lubię etykiet, należy z nimi uważać. Sztuka wymyka się schematom, cechują ją nowe pomysły. Być może niektórych krytyków irytuje, że w XX wieku kobiety zajęły w literaturze równorzędną pozycję z mężczyznami i stąd tego typu określenia, ale tak naprawdę płeć osoby piszącej nie ma znaczenia.
Angażuje się pani w działalność ruchów feministycznych? Tak, ale to jest część mojej aktywności społecznej, a nie literackiej.
Opisuje pani seks pomiędzy dwiema kobietami i jako mężczyzna muszę przyznać, że choć miłość jest inna, uczucia te same.
Bo namiętność, tak jak cierpienie, jest uniwersalna, niezależnie od płci. Seksem należy się umieć cieszyć, niezależnie od tego, kto jest obiektem pożądania, a autor nie powinien sam siebie cenzurować, opisując sceny erotyczne. W powieści najważniejsze są dla mnie uczucia.
Wczoraj odwiedziła pani Oświęcim, czy zmienił pani wyobrażenie o ludzkim cierpieniu?
To była bardzo wzruszająca wizyta, którą od dawna planowałam. Pojechałam tam po to, by wyrazić skruchę, a także zastanowić się nad tym, jak wiele krzywdy ludzie sobie wyrządzają. Niskie instynkty są w każdym z nas, nie uciekniemy od nich, ale takie miejsca przypominają światu, że złu trzeba się przeciwstawiać. Niemcy ulegli chorej gorączce, zapomnieli o współczuciu. Są tacy, którzy mówią, że obozów nie było, że Oświęcim to tylko atrakcja turystyczna, a tymczasem jest to bardzo ważny drogowskaz dla współczesnych. Nacjonalizmy są wciąż obecne, a terror i przemoc sankcjonowane w demokratycznych państwach. Z niepokojem patrzę na to, co Amerykanie robią na Bliskim Wschodzie. Przemoc nie może być formą walki politycznej. Literatura daje nam możliwość analizowania różnych postaw, przedstawiania zarówno psychologii kata, jak i ofiary. Inny problem to potrzeba tożsamości, przynależności do jakiejś kultury. Niestety, ta chęć identyfikacji z grupą podsyca także nacjonalizmy. Myślę, że Polacy bardzo dobrze to rozumieją, wasz naród wiele wycierpiał z powodu ignorancji polityków i agresywności sąsiadów.
Potrzeba kulturowej identyfikacji niekoniecznie prowadzi do zachowań nacjonalistycznych.
Oczywiście, że nie. Tu właśnie widzę miejsce dla sztuki i literatury, które pomagają odnaleźć tożsamość, a jednocześnie uczą akceptacji dla innych.
W swoich książkach pisze pani o jednostkach wyobcowanych, zagubionych, ale też o pożądaniu, o miłości czy zwykłej serdeczności. Unika natomiast takich tematów, jak macierzyństwo czy rodzina. Dlaczego? To prawda, jeśli w mojej prozie pojawia się jakaś rodzina, to jest patologiczna, a więzy krwi nie są silne. Bohaterowie tych książek odnajdują szczęście gdzie indziej, wśród obcych osób – tam znajdują akceptację. Moim zdaniem, najlepsze relacje między ludźmi są tam, gdzie sami dokonujemy wyboru.
Ale rodziców się nie wybiera.
Zapewne jedyne, co nam pozostaje, to nauczyć się lubić tych, których mamy. Ja byłam dzieckiem wychowanym w rodzinie zastępczej i może dlatego patrzę w ten sposób. Nie wiem, jak jest w prawdziwej rodzinie. Dla mnie nadzieja, to miłość ze strony obcej osoby. Piszę o tym, że także obcym można się troskliwie opiekować.
Nie lubi pani mówić o swojej biografii, ale ona jest nierozerwalnie związana z tym, o czym pani pisze.
Nie do końca jest tak, że piszę o sobie, choć wiele bohaterek moich książek ma moje cechy lub fragmenty mojego życiorysu. Na pewno piszę sercem – przekazuję czytelnikom to, co we mnie najlepsze.
Miłość to śmierć… śmierć dystansu, potrzeb, odrębności, czasu, własnego ja… tak wyrzekamy się… w zamian otrzymujemy zespolenie, bliskość, cudowne odkrywanie dotyku, odczuwanie drugiej istoty, siebie samego, rozwijanie zmysłów, poszukiwanie ukrytych płaszczyzn, wyzwalanie emocji – tajemniczych, dzikich, a czasami zupełnie prostych i zwyczajnych, ale jakże pięknych. Miłość to dowartościowanie, przez sam fakt, że potrafimy jej doświadczyć, poczuć…, nieważne, że bywa nieszczęśliwa, smutna, w efekcie końcowym dać może tylko radość…