Crass na żywo w Londynie – zobaczyć i umrzeć!
Ten wyjazd obfitował w dziwne zbiegi okoliczności, więc pierwszą noc w Londynie spędziłem śpiąc w barze St. Christophers Inn przy stacji metra Shepherd’s Bush. Miałem spać w hostelu nad pubem i tam rezerwowałem nocleg… tyle, że coś mi się popieprzyło i zarezerwowałem na… styczeń 2008! Wyobraźcie sobie, wchodzę z plecakiem już dobrze po północy, tam właśnie zamknęli pub, więc się dobijam, gość sprawdza rezerwację i – konsternacja. Ale koleżka, cały w dziarach, patrzy na mnie, i pyta czy na Crassa przyjechałem z Polski. Potem zaczyna się balanga, bo gość sam gra w punkowej kapeli, dzwoni po znajomych, puszcza na full Discharge, piwo się leje, na koniec, około 4 nad ranem, mówi mi, że mogę spać na fotelu w piwnicy pod barem. Bez przykrycia, ale co tam – promille trzymają ciepło. Następnego dnia odbyłem długą pielgrzymkę od drzwi do drzwi rozmaitych beds&breakfast, zanim znalazłem pokoik przy Earl’s Court – klitkę 2 na 3 metra bez łazienki, no ale punk rock to nie rurki z kremem, nie?
Zanim zaczął się koncert, pognałem jeszcze na Camden Town i odrobinę pooddychać ciepłym londyńskim powietrzem. Koncert zaczynał się o 19, ale już od 16 okolice Shepherd’s Bush Empire wypełnione były irokezami i skórami z symbolami Crass na plecach:) To samo w okolicznych pubach. Tu mnie czekała kolejna niespodzianka – źle zarezerwowałem bilet na koncert, ale jakoś się udało kupić, nawet taniej niż przez Net. Wnętrza sali koncertowej przypominały teatr, trochę głupio bo wiele osób z irokezami wykupiło droższe bilety i siedzieli w lożach. Notabene z tych górnych loży co chwila ktoś polewał publiczność na dole piwem. W Anglii nigdzie nie wolno palić w pubach czy klubach, więc jedyny kibel szybko zamienił się w palarnię, zresztą palono tu wszystko – od haszyszu po cracka, co chwila ktoś wciągał koks, a mniej więcej co pół godziny czarny ochroniarz robił nalot na kibel i wszystkich wypierdalał z powrotem na salę.
Na początek zagrali Restarts i Disrupters. Po pierwszej kapeli niczego fajnego się nie spodziewałem, druga mnie rozczarowała. Stary punkowy skład, ale zagrali tak, że równie dobrze mogliby nadal zajmować się wieloma innymi fajnymi rzeczami, ale nie koniecznie graniem.
No a potem był Conflict. Widziałem już kiedyś Conflict na scenie w Warszawie, ale ten koncert to było mistrzostwo świata. Głównie stare kawałki, zagrane z wielką mocą, gościnnie ze Stevem Ignorantem, który przecież kiedyś był drugim wokalistą Conflictu. Ignorant organizował cały ten show, on dobierał gości, i on był głównym bohaterem wieczoru – czyli występu pod znakiem Crass (trzy wielkie telebimy wyświetlały filmy Crassa i logo zespołu, które noszę od lat wytatuowane na lewym ramieniu). Cóż, że nie pojawił się pełny stary skład, ale Ignorant śpiewał a z nim cała sala skandowała: „Do they owe us a living? Of course they fucking do!”.
Następny dzień festiwalu był jeszcze ciekawszy. Na rozgrzewkę wypuszczono wprawdzie nieudaczników Deviated Instinct – hard core najgorszego sortu z ciągotami do metalowych solówek, ale potem była już poezja smaku – Zounds. Pierwszy raz widziałem ich na scenie, a to jeden z moich ulubionych zespołów ze stajni Crass. Ta kapela powstała 30 lat temu, a jej wokalista Steve Lake jest już po pięćdziesiątce, co wprawdzie widać było patrząc na rzadkie włosy, ale na pewno nie było tego słychać – Zounds zabrzmiało jak z czasów nagranej w 1981 roku płyty „The Course of Zounds” (wydanej dla Crass), i zresztą zagrali niemal cały repertuar z tego krążka, kończąc koncert sztandarowym „Dancing”. Następnie zagrało Flux of Pink Indians – jedna z tych kapelek, od których zaczynałem słuchania punk rocka. Lata całe ich nie słyszałem, bo wciąż mam ich nagrania na starych kasetach marki Stilon-Gorzów, z których dziś słychać już jedynie szumy, ale po koncercie wiem, że muszę skompletować na nowo ich dyskografię. A potem był znów Crass… trochę szkoda, że dokładnie taki sam set, jak dzień wcześniej.
Obydwa koncerty kończyły się punktualnie o 23., zresztą wszystko odbywało się jakby z zegarkiem w ręku – zero bisów, zero improwizacji, dokładność jak w szwajcarskim zegarku, co trochę irytowało. Ale to była jedyna szansa by ludzie zdążyli na metro, a wiele osób przyjechało z odległych części miasta. Spotkałem masę Polaków, zresztą wracaliśmy potem jedną grupą, popijając na ulicy i skandując w metrze „Do they owe us a living? Of course they fucking do!”.
I myślę sobie, że ten wyjazd do Londynu wart był wszystkich pieniędzy, i myślę też sobie ze smutkiem, że czegoś takiego już drugi raz nie przeżyję.
wasz sprawozdawca na Camden Town
najlepiej smakował zimny cider, szkoda że z plastikowegio kubka:)
miss irokeza
Conflict
Conflict
przyszło kilka tysięcy osób…
Steve Ignorant i Crass
Crass
Zounds – drugi dzień festiwalu
Flux of Pink Indians
Crass drugiego dnia
a to ja nad Tamizą
to miło że kolega się rozjeżdża ale żeby nie powiadomić rodziny że święto jest w okolicy. Hmm nieładnie
eee, kiedy to było… Więcej włosów miałem na głowie
Recenzja i fotki pierwsza klasa-muszę z ogromnym żalem to przyznać ): i szczerze zazdroszczę Ci tego krótkiego ale odlotowego pobytu w Londynie. Na przyszłość proszę więcej takich sprawozdań proszę;) REWELKA!!!!
Bandzior żeś jest 😉
thx za relację, nie każdemu dane było tam być.
btw link do filmu on line o Crass
http://player.omroep.nl/?aflID=5740930&md5=29d8abb159ad80308ee182611ae8de09